Newsy

Pierwsze opinie, relacje, wrażenia 😊🎭Krystyna Duniec
POWRÓT
2024.10.27

Pippa Bacco, włoska performerka ucieleśniała swoje idee, więc żyła krótko, zamordowana w Turcji, kiedy w sukni ślubnej z Włoch, chciała dotrzeć do Jerozolimy, i tam pokazać się w niej poplamiona i sterana, jako symbol pokoju między narodami. Wiedziała, że w trasie może umrzeć, ale zaryzykowała, bo chciała sztuki radykalnej, doświadczania i zaświadczania sobą samą, awangardy bezkompromisowej. Bohaterka spektaklu Caroliny Bianchi nie jest odsobniona w historii performerstwa bezwględnie ucieleśnionego i zaangażowanego, czującego „wstyd, że żyje w takim/strasznym świecie”. Ale Stanisława Przybyszewska, do której należą te zacytowane słowa, była odosobniona. Znakomity, poruszający i bolesne stawiający pytania, spektakl „Czuję wstyd, że żyję w takim świecie” Jola Janiczak i Wiktora Rubina w Teatr Fredry w Gnieźnie, przywracając ją dziś do pamięci kulturowej, odkrywczo ukazał mi wielbicielkę Robespierre’a jako nie tylko pisarkę, ale i performerkę!, pionierkę, prekursorkę sztuki skrajnie radykalnej, wydawałoby się, że mającej początek w latach 60. XX wieku. Przybyszewska „uczyniła eksperymentem swoje ciało”, oddała się sztuce radykalnej, autodestrukcyjnej, badała na sobie samej granice między życiem a śmiercią. „Wszystko poza moją skórą mówi o błędzie przez który kuleję/nawet blizny po moich decyzjach /nawet oślepiający las łyszczykowych żył/nawt ty, bliźniacza istoto, siostra która ciemna miłością, siedzisz tu przede mną” – siostro” – pisze Adrienne Rich. Przybyszewska dziesięciolecia wcześniej tak odczuwała. Nie chciała umierać, ale nie mogła czy nie potrafiła żyć. W spektaklu w Gnieźnie nie jest ofiarą, bo może i nie ma środków do życia, ale, genialnie uzdolniona, ma wsparcie. Cóż, kiedy nie takie i nie od tych, których potrzebuje, bo od mieszczańskiej instytucji sztuki i mieszczańskich odbiorców i odbiorczyń, zwykłych ludzi, przyjaciółek, ale nie rozumiejących jej udręki, nie tyle jako narkomanki wpadającej w obłęd, ile skrajnie bezkompromisowej artystki. Zawiodła ją ludzka miłość, ale i wirtualna, bo ulolokowała uczucia w terroryście, który wydał jej się etyczny. I w tym już nie była i nie jest odosobniona. Spektakl w Gnieźnie wścieka, bo Przybyszewska jest nieznośna w swoim narcystycznym, modernistycznym etosie artystycznym, irytująca radykalizmem bólu i ciągu ku śmierci, ale uwiera bardzo mocno stałą od wieków aktualizacją bolesnej tęsknoty za tym etosem z jednej strony, paradoksalnym marzeniem, żeby się „podobać” publiczności z drugiej, a z trzeciej poczuciem wstydu i wprawianiem nas we wstyd za świat nieprawości, biedy, nadużyć, pieczeniarstwa, mimikry, kompromisu, dewaluowanych konserwatywnych wartości, lękiem przed ryzykiem, bo „żyć trzeba”, ale i za to, że ten wstyd ulatnia się po wyjściu z teatru. „Nie ma takiego prywatnego życia, na które nie miałoby wpływu szeroko rozumiane życie publiczne”, pisał Eliot. Wiedział o tym „Iwanow” Czechowa, jak już cofam się w historię.

WSZYSTKIE