Newsy

Magdalena Piekarska o spektaklu „966 czyli zmierzch bogów” Marcina Libera
POWRÓT
2023.03.18
Poznajecie tego gościa? Chyba nie było na widowni Teatr Fredry w Gnieźnie nikogo, komu by scenograficzny pomysł Mirek Kaczmarek zafundował tak wyraźne déjà vu – sztywniak, w cieniu którego robiłam rano zakupy w Świebodzinie, a wczesnym popołudniem pędziłam na pociąg dopadł mnie w „kolebce polskości”, wyrastając na scenie w ciut bardziej elastycznej wersji, skłonnej do ukłonów w stronę widowni. Podczas premiery „966 czyli zmierzch bogów” w reżyserii Marcin Liber i z tekstem Jarosława Murawskiego/ Jarek Murek ominął mnie za to pierwszy w życiu chrzest, w dodatku z rąk nie byle kogo, bo biskupa Jordana (Roland Nowak), który stał się udziałem dwojga widzów. Wypada zatem obalić nieuprawnione tezy prawicowych publicystów, jakoby w polskich teatrach królowały lewackie ideologie – jak widać, obok scen, na których zawiera się jednopłciowe śluby, są i takie, na których można się ochrzcić.
Żarty żartami, pomysł Murawskiego i Libera, żeby opowieść o chrzcie Polski nazwać tytułem pożyczonym od Wagnera, żeby podkreślić przemocowy charakter całej operacji, żeby skupić się na słowiańskich korzeniach i żeby to wszystko osadzić dosłownie rzut beretem od miejsca, w którym nastąpił ten przełomowy dla polskiej historii akt, wydawał się wywrotowy, jednocześnie zawierając w sobie pewne niebezpieczeństwa.
I to one sprawiają, że część pierwszą spektaklu oglądałam z rosnącym zniecierpliwieniem, zastanawiając się, co ich, na Welesa i Peruna, opętało? Owszem, warstwa plastyczna ze sceną pokrytą białą pianą, w której brodzą aktorzy, z wznoszącymi się po jej przeciwległych stronach posągami, z fantastycznymi kostiumami uwodzi, tak jak snuta przez Mokosz, boginię życia i rozkoszy (Martyna Rozwadowska) opowieść o początkach świata dawnych Słowian. Tak, dajemy się ponieść transowej muzyce Wojciecha Kucharczyka. Sekundujemy Jadze (Kamila Banasiak), składającej hołdy Swarogowi i pokładamy nadzieje w jej przemianie w wiedźmę, wierząc przez moment, że uzyskane w ten sposób supermoce ocalą ginący świat. Owszem, gagi o konsultacjach społecznych przeprowadzanych przez Mieszka w sprawie chrztu i o targach o trzynastkę czy czternastkę w zamian za zgodę na obalanie bałwanów bawią przez chwilę, ale wszystko to wydaje się zmierzać w niepokojącym kierunku czarno-białej, zerojedynkowej opowieści o wyższości jednej mitologii (dobrej, bo dawnej, bo de facto nieznanej, bo politeistycznej, bo brutalnie stłamszonej i wypartej przez chrześcijaństwo) nad drugą, będącą politycznym narzędziem umacniania władzy.
W pierwszej części ten schemat paradoksalnie łamie jedynie kalejdoskopowa projekcja wideo (Kucharczyk) w której miksują się obrazy podsunięte przez sztuczną inteligencję na hasło „mitologia słowiańska” – przesłodzony, kiczowaty rys wielu z nich nie różni się wiele od estetyki oleodruków czy świętych obrazków rozdawanych w kościele i wskazuje na ryzyko idealizacji i uproszczeń. Być może w tym wizualnym zgiełku migają gdzieś rzeźby Stanisława Szukalskiego, założyciela działającej w międzywojniu grupy artystycznej Szczep Rogate Serce, która na sztandarach miała antyklerykalizm, kult dawnych słowiańskich tradycji wraz z nacjonalizmem i tendencjami faszystowskimi. Dziś za to mamy turbolechitów, wiernych czytelników pseudohistorycznych książek Janusza Bleszka, tropiących ślady Wielkiej Lechii, supermocarstwa, któremu kres miał położyć chrzest Polski.
Po przerwie okazuje się jednak, że byłam widzem słabej wiary: w drugiej części dokonuje się wywrotka i odzyskujemy balans. Jest tu intymny monolog Jaśkowej, a tak naprawdę Joanny Żurowskiej o tym, że nasze własne mitologie nie są w niczym gorsze ani mniej ważne od tych zapisanych w ewangeliach czy w skąpych przekazach z przeszłości; że każdy z nas ma przynajmniej jedną taką stopklatkę ze swojego życia, którą mógłby powiesić na ścianie, w miejscu, w którym inni wieszają krzyż. Są wykrzyczane przez Bognę, jedną z pogańskich żon Mieszka turbolechickie rojenia o propolskiej Sycylii zderzone z bliższą prawdzie wersją Dobrawy (Wojciech Siedlecki), że prędzej niż od Sarmatów pochodzimy od naszych sąsiadów, Czechów. Mamy wreszcie wynurzającego się z piany, między ruinami dawnych bałwanów, kolejnego – świebodzińskiego Chrystusa, jeszcze giętkiego, nie osadzonego w gruncie, tak jak krzyż niesiony przez Jordana. Jest jak słomiany miś – pokraczne bóstwo na miarę naszych możliwości, budzące śmiech i zażenowanie, będące obiektem kpin. A mimo to bardziej niepokojące od dawnych bogów, wiedźm i skrzatów, przez to, że panujące niepodzielnie, nie pozostawiające wyboru, jedyne.
WSZYSTKIE