Newsy

Recenzja spektaklu „I tak nikt mi nie uwierzy” w Wysokich Obcasach
POWRÓT
2020.11.02

Barbara Zdunk została spalona na stosie. Miała 42 lata i osierociła gromadę dzieci

„I tak nikt mi nie uwierzy” Jolanty Janiczak w reż. Wiktora Rubina w  Teatrze im. Fredry w Gnieźnie. Pisze Mike Urbaniak w Wysokich Obcasach.

 

Spektakl „I tak mi nikt nie uwierzy” jest w takim samym stopniu o Zdunk, jak i dziesiątkach, setkach, tysiącach, milionach kobiet, które oskarżane o niemoralne prowadzenie się, molestowane i gwałcone znajdują się w dokładnie takiej samej sytuacji jak córka pastucha z Warmii w XIX wieku.

Kobieta – można powiedzieć z lekką tylko przesadą – jest najważniejszą, a na pewno jedną z najważniejszych bohaterek teatru Jolanty Janiczak i Wiktora Rubina. Kobieta wyobrażona, kobieta traktowana przedmiotowo, kobieta lepiona męskimi rękami, kobieta-figura historyczna, kobieta tkana z opowieści, kobieta emancypująca się, kobieta heroina, kobieta legenda, kobieta nierozumiana, kobieta-ciało, kobieta w świecie patriarchatu, mizoginii, seksizmu i heteronormy. Kobieta od zawsze do dzisiaj, bo czy mimo ewidentnego postępu społecznego tak wiele w sytuacji kobiety jako pewnej (męskiej) koncepcji się zmieniło? Niechaj to pytanie pozostanie otwarte od początku do samego końca tego tekstu. Tak jak jest otwarte dla Janiczak i Rubina, którzy z godnym podziwu uporem próbują od lat na nie odpowiedzieć, robiąc kolejne spektakle z kobietami w świetle reflektorów, żeby choć wspomnieć ich kielecką trylogię z Teatru im. Stefana Żeromskiego („Joannę Szaloną; Królową”, „Carycę Katarzynę” i „Hrabinę Batory”), „Sprawę Gorgonowej” w Starym Teatrze w Krakowie, „Żony stanu, dziwki rewolucji, a może i uczone białogłowy” w Teatrze Polskim w Bydgoszczy, „Proszę bardzo” w Teatrze Żydowskim w Warszawie, „O mężnym Pietrku i sierotce Marysi” w Teatrze Polskim w Poznaniu czy „Dead Girls Wanted” w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu.

Nie inaczej jest w przypadku ich ostatniego dzieła pod znamiennym tytułem „I tak nikt mi nie uwierzy”, tradycyjnie napisanego przez Janiczak i wyreżyserowanego przez Rubina, choć nie bez znaczenia jest tu też kolektywny wkład całego zespołu, który pracować i dyskutować nad spektaklem zaczął, zanim jeszcze tekst był gotowy, bo chyba każdy ma doświadczenie w czymś, o czym gnieźnieńskie przedstawienie opowiada. Każdy ma intymną historię do opowiedzenia, każdy i każda, pracując w teatrze, musiał i musiała nauczyć się stawiania granic przed tymi, którzy ową granicę przesuwać, często siłowo, chcieli. Krótko mówiąc: jest o czym gadać. Ale też Jolanta Janiczak nie byłaby sobą, gdyby tej rozmowy na figurze konkretnej kobiety nie chciałaby oprzeć. Znalazła ją nie pod Gnieznem, ale gdzieś między Kętrzynem a Lidzbarkiem Warmińskim, znaczy się na Warmii, w dawnych Prusach Królewskich. Tam bowiem lat temu ponad 200, w roku 1811, dokonać się miał akt iście wiekopomny – spalenie na stosie ostatniej kobiety w Europie oskarżonej o czary.

Barbara Zdunk, bo o nią tu chodzi, jest postacią tyleż prawdziwą, co legendarną. A dokładnie rzecz biorąc, legendarne wydaje się mnóstwo opowieści o niej samej, powielanych bezrefleksyjnie i bez jakichkolwiek wiarygodnych źródeł w kolejnych tekstach o niej traktujących. Ba! Nawet (celowo?) zniekształcanych przez dziennikarzy i rozmaitych osobników warmińskiego Reszla, którzy na jej straszliwym losie postanowili już lata temu się promować i zarabiać złocisze. A co wiemy o Barbarze? Tyle, że urodziła się w 1769 gdzieś w okolicy Bartoszyc, że pochodziła z biednej chłopskiej rodziny, że wchodziła w rozliczne związki, z których się rodziły równie rozliczne dzieci, i że w 1807 roku oskarżono ją o wywołanie pożaru (ponoć za pomocą czarów). Pożaru, dodajmy, z zazdrości o wiele młodszego kochanka – parobka imieniem Jakob. Pożaru, który skończyć się miał kilkoma spalonymi domami Reszla i śmiercią dwóch osób. W wyniku tego wszystkiego Barbara trafia do lochów tamtejszego gotyckiego zamku, gdzie oczekiwała na wyrok wlokącego się bez końca (cztery lata!) procesu skończonego ponoć wyrokiem podpisanym przez samego króla pruskiego Fryderyka Wilhelma III. Uznana za winną Barbara została spalona na stosie, a wcześniej ponoć uduszona (cóż za humanitaryzm!) przez wezwanego z Lidzbarka kata. Miała 42 lata i osierociła gromadę dzieci.

fot. Dawid Stube/ mat. teatru

Obficie występuje w tej opowieści przysłówek „ponoć”, można go dodawać według zapotrzebowania. Sam słyszałem bodaj dyrektora tamtejszego ośrodka kultury, który kiedyś opowiadał w Polskim Radiu (były to czasy, kiedy się jeszcze słuchało Polskiego Radia), że Barbara Zdunk spaliła całe miasto. Już nie szczęść budynków, ale wszystkie budynki Reszla zjarała! Czegóż to się nie wymyśli dla podkręcenia historii. Rozmaite są też opowieści dotyczące jej kochanków, liczby dzieci, tego, że była nie w pełni sprawna intelektualnie, i w końcu samych czarów. Do dzisiaj nie ma żadnego dowodu, że spalono ją na stosie właśnie za czary. Akta procesowe znajdują się ponoć (znów „ponoć”!) w Tajnym Archiwum Państwowym Fundacji Pruskiego Dziedzictwa Kulturowego w Berlinie. Może kiedyś je poznamy.

Jolanta Janiczak z Wiktorem Rubinem wcale ich jednak do własnego teatralnego śledztwa tak naprawdę nie potrzebowali, bo nie jest w gruncie rzeczy tematem spektaklu to, czy Barbara Zdunk była czarownicą czy też nie, w którym miejscu ją spalono i czy została wcześniej uduszona. Nie jest tematem to, czy spaliła sześć czy dziesięć domów, czy miała sześciu czy dziesięciu kochanków, czy sześcioro dzieci czy dziesięcioro (w fantazji Jolanty Janiczak ma trzy córki). Ważne jest to, co społeczeństwo zrobiło z oskarżoną (słusznie lub niesłusznie) kobietą z najniższej warstwy społecznej prowadzącej nieakceptowalny tryb życia. To jest sednem spektaklu „I tak nikt mi nie uwierzy”. Spektaklu w takim samym stopniu o Barbarze Zdunk jak dziesiątkach, setkach, tysiącach, milionach, dziesiątkach milionów kobiet na całym świecie, które oskarżane o niemoralne prowadzenie się, molestowane i gwałcone znajdują się w dokładnie takiej samej sytuacji jak córka pastucha z Warmii w XIX wieku.

„Jak można zgwałcić prostytutkę?” – pytał, zaśmiewając się do rozpuku już w XXI wieku wicepremier polskiego rządu Andrzej Lepper. Jeżeli gwałcona kobieta nie krzyczy, „to widocznie tego chce”, a poza tym „kobiety zawsze udają, że stawiają jakiś opór” – mówił także w XXI wieku Janusz Korwin-Mikke, poseł na Sejm RP. „Krótka spódniczka jest zaproszeniem do gwałtu” – tak uważa w XXI wieku niejeden mężczyzna. To w XXI wieku policjanci przesłuchujący zgwałconą kobietę pytają, ilu miała seksualnych partnerów. Barbary Zdunk nikt nawet o to nie spytał. Mężczyźni Reszla uznali po prostu, że skoro prowadziła bujne życie seksualne, mogą ją gwałcić do woli. „1258 razy brano ją bez pytania” – wylicza w spektaklu jedna z córek. Gwałcili jej mamę bez końca, jeden po drugim, nieustannie. Zaczynając od lokalnego piekarza i na sędzim kończąc. Kultura gwałtu jest bezklasowa, dla każdego. W wyniku dwóch gwałtów Barbara Zdunk zaszła w zamkowych lochach w ciążę i urodziła dwójkę dzieci. Trudno zdecydować, co było większą karą: stos, uduszenie przez kata czy systematyczne wieloletnie gwałty. Naprawdę trudno.

W gnieźnieńskim teatrze, który wystawia coraz ciekawsze i odważniejsze spektakle, Barbarę Zdunk gra gościnnie Karolina Staniec i robi to doprawdy – kolejny już raz u Rubina – brawurowo. Jest autentyczna, magnetyczna, intrygująca, zaskakująca i rządzi, tupiąc swoimi czerwonymi trzewikami, całą sceną. A ma na niej, szczerze powiedziawszy, przeciwko sobie wszystkich: i ojca-śledczego (Roland Nowak), który chce jej pomóc, ale nijak nie potrafi, bo nie rozumie, że i tak nikt jej nie uwierzy, i brata (Michał Karczewski), który jest uwikłany w ten straszny świat niemal tak jak ona, i córki (Kamila Banasiak, Martyna Rozwadowska, Joanna Żurawska), które bardzo by chciałby, by matka nie była taka, jaka jest, i w końcu parobka (Paweł Dobek), który z racji młodego wieku i uroczej infantylności zdaje się niewiele pojmować z biegu wydarzeń. „Nie spodziewaj się po mnie żadnego sukcesu” – mówi Barbara do próbującego logicznie działać ojczulka. Wszystko wydaje się dla niej już nie mieć żadnego znaczenia, z logiką włącznie. Barbara, podobnie jak miliony kobiet, przestaje wierzyć we własną siłę, we własną opowieść, we własne doświadczenie. Zaczyna coraz bardziej wątpić i przyjmować wersję nieżyczliwego świata, a nawet oprawców (mechanizm znany do dzisiaj). A to, co myśli świat, wyśpiewują – niczym grecki chór – córki Barbary:

„On zimny, on zimny, ona gorąca

on nie chce, on nie chce, ona go trąca

i lewą rączkę na niego kładzie,

ruszaj się, ruszaj się, ty stary dziadzie

on bardzo zimny, ona gorąca

on wcale nie chce, ona go trąca

i całe ciało na niego kładzie

ruszaj się, ruszaj się, ty stary dziadzie”.

I kto tu co robi, hm? Kto się na kogo kładzie? A potem kto kogo oskarża? Od XVI wieku przez mniej więcej 300 lat urządzano nieustannie polowania na czarownice. Dzisiaj tego zwrotu zaczęli używać oskarżani o molestowanie seksualne i gwałty mężczyźni. „Przecież #MeToo to polowanie na czarownice” – słychać to tu, to tam. Semantyczna przewrotność patriarchatu nie ma doprawdy ani granic, ani wstydu. Wtedy i dzisiaj, jakkolwiek by kombinować, winna będzie ona, bo „on zimny, on zimny, ona gorąca”. Dlatego właśnie ojciec Barbary, mimo największego wysiłku śledczego, nigdy nie zrozumie córki. Ona i on mówią innym językiem, nie potrafią się komunikować. Tak było wtedy, tak jest w dużym stopniu dzisiaj. Język traumy jest trudno dostępny, a przez to często niezrozumiały.

W Reszlu od lat organizowane są mające przyciągać turystów spektakle w ramach jakże popularnych w Polsce historycznych rekonstrukcji. Plenerowy spektakl polegający na odegraniu ku radości gawiedzi spalenia na stosie uduszonej wcześniej i wielokrotnie gwałconej przez mieszkańców miasteczka kobiety jest doprawdy szokującą aberracją umysłową nawet jak na polskie standardy. Niemal dekadę temu próbowała przeciw jednej z podobnych inscenizacji protestować Elżbieta Radziszewska, pełnomocniczka rządu ds. równego traktowania, ale nie znalazła zrozumienia ani w osobie burmistrza, ani reżyserującego owe dzieło wspomnianego już dyrektora ośrodka kultury, który zapewniał dziennikarzy: „Nie epatowaliśmy scenami okrutnej śmierci ani nie gloryfikowaliśmy dyskryminacji kobiet”. O haniebnych konsekwencjach takich „zabaw” pisze w swojej świetnej, wydanej przez krakowski Karakter książce „Czarownice. Niezwyciężona siła kobiet” Mona Chollet, zwracając uwagę, że pod płaszczykiem popkulturalnego przedstawiania czarownic jest tak naprawdę „aura najgorszej niesławy, podejrzeń i kłamliwych zarzutów, odpowiedzialnych za tortury i śmierć dziesiątek tysięcy kobiet”. Szczególnie tych, które nie posiadały ani odpowiedniej społecznej pozycji, ani kapitału kulturowego. Michał Rauszer w rewelacyjnych „Bękartach pańszczyzny. Historii buntów chłopskich” (Wydawnictwo RM) zauważa, że podejrzenie chłopek o czary mogło spowodować banicję lub śmierć, a z drugiej strony strach pana, który w obawie przed rzuceniem uroku omijał taką kobietę i jej bliskich szerokim łukiem. Nie był to jednakowoż przypadek Barbary Zdunk, którą ubrano w baśniowy niemal kostium czarownicy, choć nią nie była. Profesor Jacek Wijaczka, historyk z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu i autor „Procesów o czary w Prusach Książęcych w XVI-XVIII wieku” (książka ta jest jednym z dowodów w teatralnym śledztwie), uważa, nie on jeden zresztą, że ostatnią kobietą w Europie skazaną sądownie i straconą za czary była w 1782 roku Szwajcarka Anna Göldi.

Dzisiaj kobiet, przynajmniej w naszej części świata, już się o czary nie oskarża, nie więzi, nie przypala, nie łamie kołem, nie nakłuwa, nie topi, ale nadal się kobiety podejrzewa – gdy były molestowane czy gwałcone – o kłamstwo, manipulację, chęć zaistnienia. Bo pewnie „zachęcały” zbyt dużym dekoltem, bo prowadzą bogate życie erotyczne, bo korzystały z pomocy psychologa, więc pewnie są niezrównoważone. Lista nie ma końca. Ponad dwa wieki po śmierci gwałconej, a potem zamordowanej Barbary Zdunk wiele kobiet, ofiar przemocy, nadal sobie mówi: „I tak nikt mi nie uwierzy”.

WSZYSTKIE