Recenzja

Opowieść zbudowana z puzzli, którymi niewątpliwie są poszczególne piosenki, ma w sobie rytm i potoczystość, teksty - spoiwa pomiędzy piosenkami nie pozostawiają wrażenia grubego spawu, jeśli nawet są łącznikiem to na tyle elastycznym, że widz mimowolnie ogląda jedną spójną opowieść o miłości, rozczarowaniu i nadziei. Uniwersalna scenografia (Michał Urban), gdzieś tylko w pewnej linii dotyka lat 50-tych i 60-tych, mimo wszystko pozwala budować odniesienia emocjonalne poza czasem. Jeśli w odbiorze widza funkcjonuje czas, to raczej jako osobiste wspomnienie lat młodzieńczych, czy dojrzałych miłości. Ta klamra polskich lat PRL-u jest czytelna, ale na tyle delikatnie, że widz, który nie pamięta już tych piosenek i ich czasów, odnosi to co idzie ku nie mu ze scen, do własnych wspomnień i własnej emocjonalności. W dużej mierze udało się osiągnąć rzecz trudną przy tak jednoznacznym repertuarze i konwencji podróży sentymentalnej. Klub samotnych serc Portofino, jest na tyle otwarty, że sentyment zdarza się zarówno widowni starszej, dla której nawet konkretne piosenki są pełne konkretnych wspomnień, emocji i wzruszeń, ale też widzowi, który dopiero zaczyna swoją przygodę z miłością i jej wszelkimi naturalnymi konsekwencjami.
2016.02.08