Recenzje

Na małej scenie długi stół, wokół szafki kuchenne, wzdłuż nich na niewysokiej ścianie pozawieszano noże: małe, duże, grube cienkie, tępe, ostre. Na jednej z szafek siedzi drobna kobieca postać, z opuszczoną głową. Półmrok. Tak na gnieźnieńskiej scenie zaczyna się „Panna Julie” Augusta Strind-berga w reżyserii Filipa Gieldona, w nowym, miejscami rewelacyjnym, przekładzie Mariusza Kalinowskiego.
2017.03.08
70. lecie istnienia sceny Teatr im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie postanowił uczcić odmiennie niż wcześniejsze jubileusze – nie wystawieniem którejś z komedii patrona, ale opowieścią o nim samym – postaci tak bardzo jak tylko można osobnej w polskiej literaturze. Lecz jeśli ktoś spodziewałby się po tym przedstawieniu biograficznego panegiryku, mógłby się srodze zawieść.
2016.11.30
To niezwykle ważna sztuka. Dotyka, tematów niezwykle istotnych: wolności, kondycji artysty, Polskich i bycia artystą w Polsce. Dotyka tego, że Polska to może być uprawianie pomidorów, doglądanie ziemi, może też nią być komedia. Nie pierwsza to wprawdzie próba oderwania kurczowo trzymających się wizji mesjańskich i romantycznego woni kadzidła rodaków. Podobnie jak nie pierwsza to widownia obrotowa. Ważne jednak, że widz ma wrażenie odkrycia, każdy może mieć swoją Amerykę, tak jak każdy może mieć swoja prawdę i swoja Polskę
2016.10.08
I tak dalej, i tym podobne. Zręcznemu żonglowaniu mitycznymi motywami w wykonaniu Marii Wojtyszko towarzyszy równie zręczna żonglerka kabaretowo-teatralnymi konwencjami oraz chwytami inscenizacyjnymi autorstwa Agnieszki Mielcarek. Ukoronowaniem tej zabawy jest wyrośnięcie na scenie palmy i bynajmniej nie polsko-bagienne, lecz florydzko-bahamskie harce z nadmuchanym delfinem. Otrzymana w ten sposób sceniczna mikstura jest całkiem lekkostrawna, po karnawałowemu ciążąca ku dołowi, lecz w dobrym stylu, który nie osuwa się w jakowyś kicz – pseudotelewizyjny lub „jutuberski” (nie wiadomo, co gorsze). Widownia, także najmłodsza jej część, podochocona obniżeniem tonu i wyjściem ku jej światowi pojęć, bawi się całkiem dobrze, tyle że wszyscy przeczuwają, iż na koniec musi przyjść pora na jakąś w miarę poważną konkluzję. I takowa zostaje wyartykułowana w duchu internacjonalizmu i ogólnoludzkich wartości: być dobrym Polakiem to znaczy przede wszystkim być dobrym człowiekiem (o Polkach nic nie ma, mam nadzieję, że to li tylko taki semantyczny skrót). Kończy się to wszystko potężnym uderzeniem niezawodnego Orła w gong.
2016.06.30
"Gnieźnieński spektakl udowadnia, że można pogodzić to, co wydaje się sprzeczne – zachowując postacie i wydarzenia oraz słowa z starej powieści, powiedzieć nam coś istotnego o świecie, w jakim żyjemy. Udało się to Bogajewskiej przy współpracy świetnego zespołu aktorskiego z Teatru im. Fredry, który z każdą kolejną premierą zdaje się coraz bardziej rozkwitać. Taki zestaw to prawdziwy kapitał".
2016.05.10
"Małgorzata Bogajewska niezwykle rzetelnie wyreżyserowała ten spektakl, prowadząc każdą z postaci konsekwentnie, prezentuje problem granic moralnych i odpowiedzialności człowieka. ,,Zbrodnia i Kara" nie jest emocjonującym, chwilowym przeżyciem odbiorczym, ale czymś dużo głębszym, to teatralny impuls, który pozostawia w widzu pytania i prowokuje go do szukania odpowiedzi."
2016.05.05
"To, co jest najważniejsze w nowym przedstawieniu u Fredry i dlaczego w ogóle warto je obejrzeć, to właśnie genialne i totalne wykorzystanie rodzimych oraz gościnnych aktorów. Łukasz Czuj bowiem autentycznie czuje pracę z występującymi na scenie, a ci mimo że potrafią tańczyć i śpiewać, w „Klubie...” dosłownie przechodzą samych siebie do tego stopnia, że na gnieźnieńskiej scenie daje się wyczuć atmosferę muzycznej Romy lub Capitolu. Zresztą wszystko zaczyna się rewelacyjnym „Małym piwkiem”, które w oryginale śpiewał niezapomniany Zdzisław Maklakiewicz, a teraz wykonuje je równie klimatycznie swoim chrypiącym głosem Wojciech Kalinowski. Co więcej, Kalinowski też swoją rolą kradnie właściwie show i widać, że czuje się jak „ryba w wodzie”, gdy podryguje podczas irytującego chwilami „Love, love, love” wyśpiewywanym przez resztę zespołu. Dalej, zapadającą w pamięci sceną zdaje się mocno tangowa „Zabawa podmiejska” Piotra Szczepanika, której tutaj ciężar wykonania bierze na swoje barki gościnnie występująca Justyna Kokot. Jej drapieżna interpretacja tekstu oraz nie do końca heteronormatywny taniec w czasie którego pani tańczy także z panią, mają bowiem w sobie wiele erotyki. Chociaż największe „ciary” po plecach przechodzą kiedy to filigranowa Michalina Rodak, staje na krześle i ze swej drobnej sylwetki wydobywa potężny „operowy” głos, który do tej pory nie był kojarzony z „Brzydulą i rudzielcem” Marii Koterbskiej”
2016.02.08
Opowieść zbudowana z puzzli, którymi niewątpliwie są poszczególne piosenki, ma w sobie rytm i potoczystość, teksty - spoiwa pomiędzy piosenkami nie pozostawiają wrażenia grubego spawu, jeśli nawet są łącznikiem to na tyle elastycznym, że widz mimowolnie ogląda jedną spójną opowieść o miłości, rozczarowaniu i nadziei. Uniwersalna scenografia (Michał Urban), gdzieś tylko w pewnej linii dotyka lat 50-tych i 60-tych, mimo wszystko pozwala budować odniesienia emocjonalne poza czasem. Jeśli w odbiorze widza funkcjonuje czas, to raczej jako osobiste wspomnienie lat młodzieńczych, czy dojrzałych miłości. Ta klamra polskich lat PRL-u jest czytelna, ale na tyle delikatnie, że widz, który nie pamięta już tych piosenek i ich czasów, odnosi to co idzie ku nie mu ze scen, do własnych wspomnień i własnej emocjonalności. W dużej mierze udało się osiągnąć rzecz trudną przy tak jednoznacznym repertuarze i konwencji podróży sentymentalnej. Klub samotnych serc Portofino, jest na tyle otwarty, że sentyment zdarza się zarówno widowni starszej, dla której nawet konkretne piosenki są pełne konkretnych wspomnień, emocji i wzruszeń, ale też widzowi, który dopiero zaczyna swoją przygodę z miłością i jej wszelkimi naturalnymi konsekwencjami.
2016.02.08
„W spektaklu zwrócił moją uwagę błyskotliwy Karol Kadłubiec (Zbyszek), który pokazał talent komediowy i zademonstrował swobodę i naturalność. Podobnie Sebastian Perdek w roli Gargemoszela. W pełni dotrzymała kroku swoim kolegom Anna Pijanowska (Ryfka) w roli amerykańskiej, młodej intelektualistki szukającej swoich żydowskich korzeni w Polsce. Artystka potrafiła wg potrzeb przyśpieszać tempo swoich scenicznych wypowiedzi, co bez straty dla ich czytelności, w niektórych miejscach brzmiało rzeczywiście imponująco. Podkreślę jeszcze dobrą jak zwykle, rolę Wojciecha Kalinowskiego, który wycisnął praktycznie 120% ze słabo zarysowanej w scenariuszu postaci Żyda-zabawki Ahaswerusa.”
2015.12.15
Hotelowi pod Wesołym Karpiem patronuje śmiech, ten znany z żydowskich dowcipów, które często okraszają humorem najbardziej makabryczne zdarzenia. Hendel tworzy spektakl pełen żartów, z których nie wiadomo właściwie, czy można się dziś śmiać. Ten obsceniczny charakter przedstawienia staje się jego główną siłą. Obsceniczność staje się najbardziej polityczną strategią spektaklu - śmiech ma funkcję oczyszczającą, a poczucie żenady czy wstydu prowokuje do myślenia o poruszanych kwestiach. Ten model politycznej komedii, wywiedziony od czasów antycznej Grecji od dawna nie był z taką siłą pokazany na polskich scenach. Przywołanie Grecji jest jak najbardziej na miejscu, bo tak jak w Żabach Arystofanesa, do akcji u Hendla wkraczają bogowie - i starotestamentowy Jahwe (pod postacią płonącego krzaka) i Jezus.
2015.12.15